Pierwsze 7 w skali Beauforta

‚Kto raz uslyszał wycie wiatru w stalowych linach, ten go nigdy nie zapomni.’

Pęd w uszach na żaglach, to inny pęd niż ten w kabriolecie, czy na motorze. Duma rozpiera bardziej, a szczęście jest większe. Bo na morzu, to nie człowiek jest panem,a przyroda. Czy może być coś bardziej fartownego, niż żywioły sprzyjające człowiekowi? Nie dające się poskromić, ale stojące po stronie podróżującego? Dla Dobrochny nie ma, tak jak nie ma nic piękniejszego od dźwięku napinanego przez wiatr takielunku i szumu fal. Gdy jacht tnie wodę jak ostrze. Nóż w wodzie.

Pierwszy sztorm

‚Tak wygląda żeglowanie. Świat wywraca się do góry nogami, a ty wisisz na samiusieńkim brzegu bezdennej przepaści, marzniesz, wstydzisz się i żałujesz, kiedy jest już znacznie za późno, żeś się w ogóle wybrał.’

Sztorm, to wspaniałe przeżycie. Zwłaszcza mały sztormik. Wtedy człowiek czuje, że żyje. Dobrochna musiała się zmierzyć z tym żywiołem w gimnazjum, sama już nie pamięta, ile wiosen miała. Ale pamięta, że najstraszniejsze w sztormie, to bajdewind i siedzenie po zawietrznej. Wtedy włosy dotykają już powierzchni wody, trzeba napinać wszystkie mięśnie, żeby nie zmienić swojego położenia względem wody, a do tego serce podchodzi do gardła. Ze szczęścia i ze strachu. Nie wiadomo, czy delektować się taką chwilą, czy odmawiać pacierz. Ale jest genialnie. Na szczęście jest tata, który swoim stoickim spokojem uspokaja i Dobrochnę. Na łódce Dobrochna ufa mu bezgranicznie. Tak jak w samochodzie. Potem to zaufanie i szacunek ulegają regresowi. By następnie wzrosnąć podczas kolejnej podróży. Taki stosunkowy kierat. Ciekawe…

Pierwsza doba na morzu

‚Świat pokryty jest w większości woda i to najlepiej świadczy, że przeznaczeniem człowieka jest żeglowanie.’

Pierwsza doba na morzu to było coś. Takiego strachu Dobrochna nie przeżyła nigdy. Solidna, ale wyeksploatowana już Ronja nie daje rady morzu. Silnik psuje się na samym środku zejścia kanałów wodnych dla dużych statków. Noc, jedynym świadectwem istnienia małej żaglówki na torze dla gigantów jest światełko na szczycie masztu. Wiatr – może jedynka. Mgła – niemiłosierna. Zewsząd słychać trąbienie dużych promów. Tak ostrzegają, że płyną. Surmowie dostają szału po dwudziestej szóstej nieudanej próbie odpalenia silnika. Emocje już dawno przekroczyły zenit. Do pokonania jeszcze kawał drogi, a Ronja stoi w jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na całym świecie. Wreszcie zaczyna wiać. Żagle się wypełniają i żaglówka sterowana przez tatę – kapitana, szybko oddala się od „skrzyżowania”. Mama zaraz powie, że już nigdy nie popłynie w rejs ta szalupą. A Dobrochna nigdy nie zapomni dźwięku odpalanego na próżno silnika. Wolała wtedy nie myśleć, ile jeszcze godzin spędzi na otwartym morzu, skoro stracili całą noc żeglugi.

Pierwsza choroba morska

‚Trzeba umieć przeżywać cisze i sztormy. Żeglowanie to rodzaj filozofii’

Choroba morska to katusze. Ale co to za żeglarz, który jej nie przeżył. Dobrochnę to doświadczenie dopadło, gdy miała lat 14. Całkiem już wprawiona w morskich wędrówkach nie przewidziała, że może ją spotkać jakaś nieprzyjemność. A niespodziankę sprawiły jej niskie, acz bardzo długie fale na Morzu Północnym. Poranna wachta o świcie też nie pomogła i całe pięć kanapek ze smalcem i ogórkiem wylądowało w morzu. Każde kolejne wypróżnianie żołądka miało być ostatnim, dlatego Dobrochna wciąż prosiła starszą siostrę o następną skibkę. W ten sposób zmarnowały pół bochenka chleba. Ale i tak niedługo miał spleśnieć. Piekarnia oszukała Surmów, bo mówiła, że pieczywo wytrzyma całe dwa tygodnie, a nie wytrzymało nawet jednego. Z kolei Dobrochna nie wytrzymała „bujania”. Wszystko tak konsekwentnie się ze sobą łączy. Życie na morzu to ciągła synteza.

Pierwsze pełne morze

‚Nie ma nic, naprawdę nic, co dałoby sie porównać ze zwyczajną włóczęgą łodzią’

Otwarte morze, to zagadka. Każdy początkujący żeglarz marzy by spojrzeć wstecz, naprzód, na boki i nie widzieć nic prócz bezkresu wody. Dla Dobrochny ten moment nastąpił, gdy miała 11 lat. Ronja dumnie wypływała z portu w Świnoujściu, a serce małej żeglarki rwało się ku pomarszczonej tafli na horyzoncie. Żaglówka cięła powierzchnię wody i coraz bardziej oddalała się od brzegu. Minęło kilka godzin, zanim zniknął zupełnie. Dobrochna bezskutecznie wypatrywała znajomych kształtów. Nutka niepewności pojawiła się w jej sercu. Ale już po chwili bez strachu rzuciła się w stronę dziobu, by podziwiać morski świat w pełnej jego okazałości. Budowanie klimatu zniszczyła Mama, która zarzuciła na nią okrutnie niewygodny kapok i przekazała liczne i soczyste ostrzeżenia. Jednak pchnięta ku przygodzie, przyodziana w zbyt duży środek ratunkowy Dobrochna nie pozwoliła się więcej zatrzymywać. Po chwili siedziała już na dziobie i tonęła w bezkresnej czerni Morza Bałtyckiego. Chciwym wzrokiem łapała każdy ruch wody, nie myśląc o niczym, mając w uszach jedynie łopot żagli i chlupot fal. I tak cały żeglarski dzień…